poniedziałek, 14 maja 2012

Dziś w sumie dosyć sentymentalnie.

Nastał ponury czas. Wczorajszy paskudny dzień zamienił się w katastrofalny, dotarła do mnie dość gwałtownie bardzo smutna wiadomość, kogoś bardzo młodego, od niedawno smakującego szczęścia wzajemnego uczucia, nie ma już wśród nas.
Wiadomość padła jak grom z jasnego nieba, rozkładając mnie dość bezceremonialnie na łopatki.
A- trzymaj się mocno i pamiętaj ile osób Cię wspiera. Wiem że sobie poradzisz, bo jesteś twarda. Więcej, kiedy się spotkamy.

Wiadomość jednak padła, gdy przechodziłam egzystencjalnego doła dotyczącego mojego emocjonalnego popaprania, które nagle straciło swoją siłę, zbladło i skurczyło się. A, Ty wiesz o co mi chodzi, i dałaś mi radę. Nie wiem, czy z niej skorzystam, bo nie jestem w stanie określić czy podołam, ale takie zdarzenia uświadamiają nam, ludziom, że życie jest kruche i krótkie. Uświadamia również, że przeżywając coś jedynie samym sobą i nie dzieląc się tym wszystkim, możemy stracić niepowtarzalną szansę. Czy się uda czy nie- może po prostu warto?

To wspaniałe, że ktoś potrafił pokazać nawet Tobie Twoją wartość, i przekonać Cię o prawdziwości tych faktów które dla wielu były oczywiste, ale nie dla Ciebie. Do czasu.

Może i dla mnie jest jeszcze jakaś szansa, kto wie?

Dziś wyjątkowo krótko, bo nastrój nie wzmaga weny.

http://www.youtube.com/watch?v=qcQ3iegpZTc

Hold on, be brave.

czwartek, 12 stycznia 2012

Do końca grudnia i ani jeden dzień dłużej.

    Oj, się działo. Nieczęsto odwiedzam mojego bloga. Sama nie wiem jak to się dzieje, ale myśli i natchnienia przychodzą, gdy człowiek chce walnąć w poduszkę i uciąć komara.

    Co się działo to się działo.
    Dwa miesiące na perfidnym dziale w handlu (le fu praca, le fu. Ale z moim 'wykształceniem' innej pracy na chwilę obecną nie mam szans żadnych, chyba że założę coś swojego, co- jak już kiedyś wspominałam, mam zamiar zrobić.). Wyrywanie włosów z głowy ze stresu i nerwów. Totalna stagnacja w temacie zdjęć, rysunków, czegokolwiek związanego z moją tak zwaną 'sztuką' (może oprócz brzdąkania na pianinie no ale jak się je ma pod ręką, przez dwa miesiące trudno się nie skusić... A jak się człowiek raz skusi, to czasem ciężko nie grzeszyć ponownie.).

    A tak oprócz tego niespodziewany kind of bitch-slap ale nie od biczy tylko od bicza. Po wielu latach znajomości dość zażyłej dostałam metaforycznie po twarzy. I mimo że metaforycznie, to potężnie i niesprawiedliwie oraz bezpodstawnie. People are bitches, indeed. Jak widać po wpisie, próbuję szlifować angielski, ponieważ złapałam się na braku słów gdy próbuję coś wystękać rozmawiając z bratem/ współlokatorem. A że oba stwory są na anglistyce a ja nie chcę robić z siebie osła- przyszła pora na ponowne gadanie do siebie (nie że tego kiedykolwiek zaprzestałam, tyle że nie w obcych językach...) po angielsku, na oglądanie filmów bez napisów iii taaak dalej.

    Kurde, trzeba się wziąć do roboty. Ostatnio spojrzałam w mój kalendarz uniwersytecki (taaak, nie studiuję a mam, really, to wspaniałe uczucie. Już wiem, skąd bierze się u studentów bijąca od nich aura poczucia wyjątkowości. Już nie będę się śmiała ze studentów. Wracając do kalendarza.

    Dotarło do mnie, że już niewiele czasu dzieli mnie od egzaminu kończącego dwuletnie obijanie się i udawanie artystki.

    Słowo dla tych którzy myśleli o kursach lub szkołach artystycznych jako dopełnienie edukacji- nie wierzcie, że takie coś da wam natchnienie i rozwinie zdolności. Takie szkoły podcinają skrzydła i wypalają człowieka do cna. Jedyne co się zyskuje to wiedza teoretyczna i zrzędliwi wykładowcy, opierający swoje oceny waszych prac na zasadzie "no łade, ale mnie nie odpowiada ten styl więc mam to w dupie, że pani nie zaliczy", by na końcu dać zaliczenie na widok waszego zbitego, skulonego, jęczącego morale.
Mówiąc krótko i podsumowując akapit przedostatni- muszę zacząć wkuwać twardą teorię, która w gruncie rzeczy nie przyda mi się do niczego, oprócz do tego by dostać procenty na papierek świadczący o tym że umiem naciskać guzik aparatu fotograficznego.

    Chyba wylałam cały swój jad. Dziwne, ile się człowiekowi może tego nazbierać.

Powiem szczerze, że ostatnio wróciły mi niektóre dobre momenty z dzieciństwa. Lion King w telewizji i Ejcz Pi, którego serię książek dokończyłam po raz pierwszy od dawna. I obejrzałam ostatnie filmy. Zaiste zawżdy, genialnie się oglądało w miłym towarzystwie ludzi, oraz wina pitego w kubkach do herbaty. (I zagryzało kamiennymi ciastkami mączno- korzennymi własnego wyrobu. Szczęki całe, bez obaw.)

A tak na marginesie- fajnie jest poczytać czasem do czwartej nad ranem.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Góralskie rozmyślania, scena pierwsza i (nie?) ostatnia.

Witojcie, jak mówią górale*.

Zdaje się, że to będzie jeden z tych przyziemnych wpisów, marudzących o szarej rzeczywistości, o bierzących sprawach i problemach. Nie bez powodu jednak- kilka motywów przewodnich dłuższego wpisu plącze mi się po głowie, a problem tkwi w tym właśnie, że na razie tylko i wyłącznie po głowie, a nie po klawiaturze. Przechodzę chyba istotnie pewien kryzys "twórczy", i wielu rzeczy nie umiem ubrać w słowa tak jak należałoby to zrobić by efekt był zadowalający.

Więc z czym się obecnie spieram?

Ze sobą- to już wiemy. Mieć nierówno pod sufitem to zaiste trudna sprawa komplikująca wiele rzeczy. Spieram się psychicznie (a propo nierównego sufitu) i fizycznie (Don't wanna be 'fluffy' anymore! Tak na marginesie, kocham eufemizmy. Sprawiają, że świat wydaje się być mniej obrzydliwym.). Jako że wyzwanie to nie powinno być takie teoretycznie trudne (podkreślam- teoretycznie. Bo zryty dekiel rzuca sobie sam kłody pod nogi, nawet we własnej, dobrej sprawie), walczę już dobry trzeci rok. Jednak sufit nieco naprostowałam, i jak wie parę wtajemniczonych osób, w tym sezonie lesiennym (piękną mamy jesień tego lata) za osiągnięciem celu stoi motywator w formie nagrody. Jakiej- o tym później, gdy cel zostanie osiągnięty, a dowody które tu przedstawię będą wyraźne i niezaprzeczalne. Dodatkowo po próbach znalezienia dobrego sposobu zdrowej aktywności, z dwóch nóżek przesiadłam się na dwa kółka. Jak dotąd wszystko idzie powoli, ale w dobrym kierunku.

Praca. Praca praca praca. Dosłowna, zarobkowa- bo z czegoś żyć trzeba. Tu sprawy wyglądają dość marnie, ale i na to najprawdopodobniej znalazłam dobry sposób. I tutaj znów jeszcze wszystko dopiero będzie się rozwijało. W skrócie mogę powiedzieć, że wielu szefów nie będzie mi latało i stękało nad głową. Całym mózgiem operacyjnym nie będę, ale półkulą już tak. Będzie to wymagało dodatkowych nakładów finansowych (trzeba się będzie stać mobilnym. A na własnych nogach nie wszędzie mozna dotrzeć szczególnie w takim interesie, który mam na myśli.)
Jak dotąd, będąc na garnuszku o pewne rzeczy martwić się nie muszę. Ale jako urodzony centuś i Panna "spuchnięta-do-granic-niemożliwości-duma", oczywiście nie wyobrażam sobie wysysać (czy nawet pożyczać) więcej niż trzeba. Dla mnie to zwyczajnie nie na miejscu. (przykładowo, duma nie pozwala mi na to, bym za swoją szkołę nie płaciła sama) Może to trochę głupie, bo powinnam wykorzystywać każdą okazję od początku do końca (a chęci rodzinne są, wsparcie zdeklarowane). Ale nie robię tego. Ot, taki ze mnie dobry i uczciwy człowiek.

Pęd do niezależności. To kolejna rzecz, która spędza mi sen z powiek. Strasznie chciałabym być totalnie niezależna. Jak najszybciej, i w jak najlepszym stylu. Dałam sobie jeszcze 4 lata "beztroski", by zaplanować sobie wszystko po kolei, obserwować rozwój sytuacji, i w końcu wyfrunąć. Co jednak utrudnia? Powyższy akapit dotyczący pracy. W pewnym sensie, zwiąże mnie to z rodzinnym domem. Ale kto wie? Nie wiem co będzie za pół roku, a "plan czteroletni" to tylko wyjście awaryjne. Kto wie co będzie.

Sceptycyzm. Jedna z rzeczy których z jednej strony chciałabym się może pozbyć, ale z drugiej- to taka fajna tarcza ochronna przed złem z całego świata, że nie chce mi się z tego rezygnować. Przez wiele lat wnioskowałam że lepiej wychodzę na byciu sceptyczką i pesymistką, że teraz weszło mi to na stałe w krew.

Szkoła. Wybrana pod presją "żyjesz w XXI wieku- nie masz studiów i nie uczysz się po ogólniaku? Jesteś nikim" i na ślepo opcja okazuje się być dosyć nietrafiona.
Płacę, uczę się zaocznie. Właściwie tylko dlatego, że uciekłam przed tym dzikim pędem potrzeby bycia studentem (najlepiej dziennym). Ale z perspektywy czasu widzę więcej. Studiowanie dzienne (jeszcze z dala od domu) to interes dla ludzi z kasą albo oślim uporem i determinacją- to jeden (człeku poczciwy, spróbuj zachrzaniać na zajęcia 4 lub i nawet 5 dni w tygodniu, dodatkowo pracować i mieć pieniędzy tyle, by nie żebrać pod kościołem lub by nie robić z siebie idioty na rynku, a DODATKOWO uczyć się tyle by nie wywalili Cię ze studiów.), ja takim człowiekiem nie jestem, musiałabym wiedzieć, że "wystarczy do pierwszego". Wolałabym przepracować każdą godzinę wakacji przed pójściem na studia by uzbierać tak zwaną fortunę, by potem móc spokojnie egzystować, nie wtykając słomki do konta bankowego rodziny. A na pewno nie zbyt często. Dwa- ludzie strzelają z kierunkami, i zwykle są zawiedzeni wyborem, kierunek nie spełnia ich oczekiwań lub w trakcie nauki dociera do nich że "to nie to. Tu znów- ja bym tak nie umiała. Działać wbrew sobie? Never. Nie stawiając na szali 5 lat swojego życia. Zmarnować tyle czasu? I po co?
Ale takie roztrząsanie sprawy jest zupełnie hipotetyczne, ponieważ na studia nie próbowałam się nawet dostać. Z moim niskim poczuciem własnej wartości i wynikami matur nie bardzo miałabym szansę na dostanie się gdziekolwiek na uczelnię. (z resztą ewentualne kierunki które by mnie interesowały, są najbardziej oblegane ze wszystkich humanistycznych EVER. I są trudne. A ja nie lubię się uczyć. Lubię zdobywać wiedzę, ale nie kuć i uczyć pod presją. Lubię wiedzę której zdobywanie motywuje się ciekawością i zainteresowaniem.)

I w końcu ostatnia rzecz. Nieskie poczucie wąłsnej wartości, o które dbano u mnie od dzieciństwa. Koledzy i koleżanki z wczesnych lat szkolnych pielęgnowali bardzo uważnie to poczucie. Udało im się, i do dziś lepiej nie próbować ze mną pertraktować na tematy dotyczące mnie bezpośrednio. Można gadać ile się chce, i tak zdania na swój temat nie zmienię pod wpływem ludzkiego czczego gadania. Może stanie się "cud" (cudzysłów wstawiony umyślnie. Nie wierzę w cuda i inne tego rodzaju pierdoły, szczególnie motywowane jakąkolwiek religią) i kiedyś to się odrobinę zmieni. Pożyjemy, zobaczymy.

Amen.

Ps: chciało wam się czytać? ;D


*Góralskie przywitanie pod wpływem owczego sera, znanego potocznie pod nazwą "Łoscypek" xD

wtorek, 2 sierpnia 2011

O internetowych znajomościach słów kilka

Właśnie odbyłam rozmowę przez telefon. Wynikło kilka rzeczy z tej rozmowy.

Po pierwsze, w Polsce trzeba mieć końskie zdrowie i gruby portfel by chorować, w kraju tulipanów natomiast trzeba mieć skarbiec pełen złotych sztabek. Plus tego jest natomiast taki, że przynajmniej od razu zajmą się tobą przyzwoicie. Nie. Nie w Polsce. To takie płytkie przemyślenie.

Po drugie, zauważam już różnice pomiędzy przywiązaniem, zakochaniem, zauroczeniem, a pokrewieństwem dusz. Mimo iż akurat pisząc te słowa, myślę o kimś, przy kim granice tych uczuć stają się niewyraźne i zatarte- zupełnie jakbym odczuwała to wszystko w jednym momencie. Po trzecie, zauważyłam, że jedno z powyższych wymienionych wcale nie przekreśla możliwości współistnienia z drugim innym, również z powyżej wymienionych. Ale tu już wchodzę na grunt bardzo osobisty. Naszła mnie jednak ogólna refleksja, którą przytoczę po krótkiej historii.

Jest całe mnóstwo for internetowych. Ogromna ich liczba. Rejestrujesz się, piszesz posty. I ja tak kiedyś często robiłam. Teraz nie mam na to zbytnio czasu. Ale jako parę lat młodsza osoba, bardzo szukałam tego nawet nikłego, internetowego porozumienia z innymi. Przecież każdy szuka akceptacji. I zdarzyło się tak, że pewnego razu zagrała wspólna nutka. Nić porozumienia. A że to internet, że ta sama płeć, ten sam wiek, wspólne zaiteresowania- mniejsze hamulce i więcej tematów do rozmów.

Tak zaczęła się moja znajomość z kimś, kto przez długie 4 lata grał w moim życiu pierwsze skrzypce. Pod koniec tego wszystkiego czułam się, jakbym była uzależniona, jakbym ustawiała pod to swoje życie. Przez internet? zapytacie. A tak. Przez internet. Nieprzewidywalni stają się samotni ludzie w internecie. Doszło jednak do spotkania w cztery oczy. A nawet do trzech spotkań. By do nich doszło, pokonywałam zwykle szmat drogi od domu rodzinnego, nie mając żadnej gwarancji wzajemności jeśli chodzi o utrzymanie kontaktu. Potem nastąpiło odkrywanie po kolei prawdziwych kart. Dziś, mówiąc szczerze, chyba nawet nie pozostał mi sentyment do poznanej wtedy osoby. Gdy odkryłam więcej "prawdziwych prawd" jakoś to wszystko zelżało.

Ale, o ironio, tutaj główna historia się dopiero zaczyna.

Gdy po raz pierwszy pojechałam do mojej internetowej znajomej, byłyśmy umówione, że mnie odbierze na peronie. Wiedziałam jak wygląda, więc nie zastanawiałam się wiece nad jej osobą. Ale gdy wysiadłam z pociągu i rozejrzałam się dookoła, w tłumie ludzi zobaczyłam nie tylko ją. Nie przyszła sama. Gdy podeszły, oniemiałam. Obok internetowej znajomej stała dziewczyna nieczęsto spotykanej budowy. Nader wysoka, nie chuda, nie gruba, mówiąc kolokwialnie. Ubrana niemal całkiem na czarno, z arafatką na szyi, w ciemnym makijażu. Patrzyła na mnie i uśmiechnęła się. I tak to się niespodziewanie zaczęło. Tak naprawdę od napisania posta na forum internetowym. Na poznaniu 'internetowej znajomej', a gdy jechałam do miejsca zamieszkania obu dziewczyn po raz kolejny, nie mogłam do końca określić, czy jadę tam tak naprawdę dla internetowej znajomej, czy dla jej towarzyszki.

A morał jest taki: piszciel udzie, nawet w internecie. Bo mimo pocisków w stronę tego powoli pochłaniającego rzeczywistość medium, uważam że warto. Nawet z przypadku, możecie trafić coś wspaniałego. Gdyby nie ta nietrafiona znajomość przez internet, nie poznałabym kogoś, kto po dziś dzień gra w moim życiu strasznie ważną rolę. Nie poznałabym osoby, której dotyczą moje (po dziś dzień) rozważania w pierwszym i drugim zdaniu trzeciego akapitu.

Ludzie mówią: odejdźcie od komputerów, wyjdźcie na dwór i żyjcie naprawdę! Okej. Ale nie wszyscy mają taką okazję. Jeśli ja wyjdę na dwór, prędzej zobaczeę stado dzików niż żywą duszę. Nie chcę tu zupełnie bronić internetu. Ale nie mogę zaprzeczyć- jest on oknem na świat. (Jest brudnym oknem, bo w końcu internet to wielki śmietnik. Ale jak w każdym śmietniku, i w tym znajdzie się od czasu do czasu wartościowy kąsek.) Sekret polega na tym, że nie należy pozwolić by internet był jedynym źródłem naszego kontaktu ze światem. U mnie internet był w zasadzie łącznikiem. To tak naprawdę jemu zawdzięczam tę znajomość. Jednak nie należy być zaślepionym. Nie wyobrażam sobie teraz, bym z towarzyszką internetowej znajomej mogła siedzieć w internecie. (Ciężko inaczej, gdy mieszka się tak (szczególnie teraz) strasznie daleko od siebie. Ale nawet wtedy, pisałyśmy do siebie listy. Zwykłe, klasyczne, napisane na kartce papieru listy zapakowane w kopertę i wysłane ze znaczkiem.) Możliwe też, że gdybyśmy zaczęły rozmawiać w internecie, nie dogadałybyśmy się. Dziwne? Wcale nie. Ludzie często nie są sobą, gdy są w pewnym sensie incognito. I nie chodzi mi akurat teraz o skrajne przykłady jak z reklamy pewnej kampanii społecznej. Chodzi mi o temperament, charakter, zachowanie. Ktoś odpowiada nam przez internet, lecz "w realu" jest zuełnie kimś innym i już nie bardzo jesteśmy w stanie się dogadać. I to właśnie ta pułapka internetu.

Szukajmy, ale nie za wszelką cenę. Nie dajmy się złapać w sidła, kierujące naszym życiem.


Ps: przy okazji polecam artykuł z lipcowego Świata Wiedzy o frenemies

sobota, 30 lipca 2011

Zaczynamy...

Nie można powiedzieć że założyłam nowego bloga. Ani też że go reanimowałam. Adres wisi pusty w sieci już trochę czasu, ale zdarzyło mi się ostatnio przeczytać coś co skłoniło mnie do wyrzucania z siebie emocji i przemyśleń tutaj. Nie będę wnikać w szczegóły głównie dlatego, że nie chcę się demaskować. Napiszę tylko, że kilkadziesiąt wersów sprawiło że zachciało mi się wyć.

Ale chwilka. Dlaczego tutaj? Może dlatego że nie bardzo mam z kim rozmawiać o takich emocjach i przemyśleniach w realnym życiu. A może ja byłabym w stanie, ale nie trafiłam na żadną osobę która byłaby godna zaufania na tyle by dzielić się takimi rzeczami? Może ta osoba po prostu nie chciałaby tego wysłuchiwać?

Tak czy inaczej, w internecie jest się pośrednio anonimową osoba. Chcę to wykorzystać. I nawet, jeśli nikt nie będzie tego czytał, to wiem, że wyrzucę to z siebie i jest mała szansa że poczuję się lepiej ze świadomością iż inni też mogą rozumieć. Że wiedzą, rozumieją, podzielają moje przemyślenia a może nawet czują to samo.

Jestem niepoprawną romantyczką. Jestem pesymistką. Jestem totalną paplą właściwie wbrew sobie. Gadam dużo, ale o niczym, o nieistotnych rzeczach. A to męczy. Jestem trudnym człowiekiem, odzianym w kruchą skorupę wytrzymałości. Wiem że skorupa kiedyś pęknie, i obawiam się tego momentu.
Chcę walczyć z tym moim romantyzmem, bo to przynosi w większoci tylko gorycz i rozczarowanie, a jednocześnie mam gdzieś w głębi nadzieję że trafię na coś pozytywnego w moim życiu. Że rozczarowania nie będzie. Że pojawi się nutka szczęścia. Chciałam walczyć z pesymizmem, ale doszłam do wniosku że wychodzę lepiej myśąc negatywnie i pesymistycznie. Gdy myśli się pesymistycznie, zawód wydaje się być trochę mniejszy i mniej bolesny.

Nie chcę zamęczać ludzi swoimi sprawami, ale z drugiej strony mam nieodpartą chęć dzielenia się chociaż z jedną osobą swoimi problemami czy lękami. A jest ich dużo, bo mówiąc bardzo ogólnie, nie wiem, co mam zrobić ze swoim życiem. (Żyję monotonnie z dnia na dzień, czekając na koniec chwilowej ścieżki awaryjnej, wybranej na łapu-capu. Chciałabym dużo. Chiałabym usamodzielnić się, bo to już powoli przyszedł na to czas. Chciałabym zmienić coś. Ale nie wiem co, nie wiem jak. Nie mam pomysłu, o realizacji nie wspominając.)

Jestem rozdarta.

Ciężka sprawa, prawda?